Newsweek

NEWSWEEK - Filip Łobodziński


WIEDEŃ BEZ PRZEWODNIKA

Wiedeń jest tak niedużym miastem, że szukając jego osobliwości, zazwyczaj nieuchwytnych, przy okazji otrzemy się o wszystko to, co uczyniło to miasto sławnym. Czy zechcemy szukać śladów Mozarta, czy Freuda, czy któregoś z austriackich ekspresjonistów, czy po prostu włóczyć się bez sławnego patrona naszych kroków - w nieuchwytny sposób towarzyszyć nam będzie tak, wydawałoby się, klasyczna i salonowa muzyka młodszego Johanna Straussa. Jeśli przymrużymy umysł, oczy i duszę, to spostrzeżemy, że nawet liście drzew poruszają się tu na trzy czwarte...

WIENER BLUT, CZYLI WIEDEŃSKA KREW

Miasto odwiedzałem krokiem debiutanta. Wszystko było dla mnie nowe. I wiem już, że Wiedeń łatwo zbanalizować.

Jest taki szmonces o mężu, który mówi do żony: "Dwojra, jak któreś z nas umrze, to ja pojadę do Wiednia". Jak w wielu żydowskich dowcipach, i w nim jest ukryta mądrość: Wiedeń jak mało która słynna metropolia zachęca do samotnego zwiedzania.

Paradoksalnie - teraz bardziej niż w czasach, gdy zapewne ów dowcip się narodził. Bo Wiedeń imperialny, Wiedeń ogromnego państwa od Rudaw po Dalmację i od Tyrolu po Bukowinę - to wspomnienie. Bardzo silne, dzięki architekturze, układowi miasta i licznym pozostałościom w kulturze codziennej. Ale Wiedeń już dawno nie jest potężną europejską stolicą. Niektórzy mawiają, że to największe z miasteczek Europy?

Był wielki dawno temu, ale gdy rozpadła się monarchia w 1918 roku, ludność odpłynęła. Urzędnicy wyjechali do swoich nowych, małych ojczyzn, wyjechali też dworscy szwendacze, bo już nie było gdzie antyszambrować. I tak Wiedeń stał się wyjątkiem, bo zamiast przybrać na liczebności, jego mieszkańcy się rozproszyli. Pozostał blask i urok dawnej stolicy imperium.
Co planuje robić tu przeciętny przyjezdny dreptacz?. Przystanąć pod Opernhaus, przejechać się Wielkim Kołem, czyli gigantycznym diabelskim młynem w parku Prater, porobić zdjęcia pod Hundertwasserhaus, upić się młodym winem w którejś z szykownych winiarni na Grinzingu. Poprzechadzać się w tę i z powrotem po Kärntnerstrasse, postać w kolejce, żeby zjeść stanowczo przereklamowany Sacher-Torte (a zresztą, de gustibus...), napić się kawy w kawiarni pełnej podobnych do nas barbarzyńców z bardziej ruchliwego świata - i wrócić. I opowiadać, że się łyknęło "wiedeńskiej krwi".

A w mieście zostaną wiedeńczycy, prawdziwa "wiedeńska krew". Choć zdecydowanie dużo tu młodzieży, szczególna pamięć o czasach c. k. Wiednia wciąż żyje. Pani Małgorzata Nowak, moja przewodniczka po mieście, mieszkająca tu od kilkunastu lat małopolanka, nieraz już słyszała od miejscowych: "A mogliście spod naszego berła nie wychodzić?"
Podobno Austriacy lubią narzekać. Austriackie powiedzenie mówi: "Czego nie ma, gdy się zbierze trzech Austriaków? Nie ma końca narzekaniom". Ale psioczą albo jojczą tylko we własnym gronie, i bez hałasu. Bo jak tu narzekać przed obcymi, skoro na pierwszy rzut oka widać, że dobrze się tu mieszka? Grzech przecież!

Zresztą czasy wprawdzie nie te, żeby przywracać monarchię, ale Wiedeń, jak większość europejskich metropolii, zasysa imigrantów z różnych krajów. Pełno tu dawnych poddanych, czyli Słowian rozmaitego autoramentu, pełno Azjatów, Afrykanów i mieszańców globalnej palety. Przyciąga ich tu relatywny spokój, jakaś taka niefrasobliwość i brak wielkomiejskiego harmidru, który przyprawia o choroby cywilizacyjne mieszkańców innych europejskich stolic.

I jak każde miasto, obok punktów obowiązkowych, które serwują turystom wszystkie biura podróży i ilustrowane przewodniki, kryje w sobie też skarby. Takim skarbem będzie na przykład wizyta w Dzielnicy Muzealnej (Museumsquartier) w dzielnicy 7. To geometrycznie zabudowana przestrzeń, na pozór niegościnna, ściąga tłumy ludzi. Magnesem jest między innymi prywatne muzeum Leopolda, mieszczące największą na świecie kolekcję dzieł Egona Schielego. Wiedeński skandalista sąsiaduje tu z równie słynnymi Oskarem Kokoschką, Gustavem Klimtem, Alfredem Kubinem i ... tym skarbem właśnie, mało znanym, a nie mniej imponującym Richardem Gerstlem. Dla jego szczodrych pacnięć pędzlem, dla jego kontrastowej, niemal mistycznej kolorystyki i dla niebywałego Autoportretu na niebieskim tle wato wspiąć się na ostatnie piętro, gdzie najczęściej rezyduje. Stojąc przed kruchym, do połowy obnażonym młodzieńcem na płótnie, czujemy się jeszcze bardziej samotnie, intymnie, szczególnie.

Takie małe skarby można odkrywać nawet w tłumnie odwiedzanych miejscach. Ot, choćby katedra św. Szczepana, arcydzieło gotyku. Czemu nie wyznaczyć sobie tematu spaceru wzdłuż kościelnych ścian na zewnątrz i wewnątrz? I patrzeć tylko na tablice? Albo tylko na rzeźbione w kamieniu figury? Albo tylko na ich dłonie? Ja właśnie dłoniom, wyrażającym najróżniejsze stany psychiczne i nastroje, poświęciłem blisko półtorej godziny.

Wiedeń czeka na nas z niejedną niespodzianką. Ona może się kryć daleko albo tuż za rogiem. Na szczęście miasto nie ma nowoczesnej, szachownicowatej sieci ulic, nie oferuje dalekich perspektyw, ciągle gdzieś zakręca, z wolna odkrywa, jakby nieśmiało, jakby drocząc się z nami, swoje kolejne oblicza. Bez zadęcia, bez krzyku, czeka na spacerowiczów i rowerzystów. I nie wiesz, czy za pięć minut nie staniesz przed zapyziałą, arcywiedeńską kawiarenką, u wrót autentycznego buddyjskiego domu modlitwy, w schowanej w krzakach winiarni czy w jakimś zupełnie banalnym rejonie, z którego trzeba szybko zmykać.

Ten brak linii prostych odkrył w Wiedniu i spożytkował człowiek, który sam stał się symbolem XX-wiecznym miasta, jego zieleni i jego - nie bójmy się tego słowa - kiczu. Walc Wienerblut dobiegł końca. Pora na następny taniec.

OPOWIEŚCI LASKU WIEDEŃSKIEGO

W Amazonii są miasta, które dżungla chce odbić z rąk ludzi. W Wiedniu zieleń kolonizuje miasto przy udziale człowieka.

Naprawdę nazywał się Friedrich Stowasser, pochodził z żydowsko-czeskiej rodziny z Wiednia, ale dla większego efektu zmodyfikował i imię, i nazwisko: świat zna go jako Friedensreicha Hundertwassera, czyli Władztwo Pokoju Sto-Wód. Wymyślał też sobie inne imiona, jak "Regentag" (Deszczowy dzień) albo "Dunkelbunt" (Ciemnokolorowy). Zasłynął jako autor osobliwych budowli i całych przestrzeni, gdzie nie uświadczysz ani jednego kąta prostego, o piony i poziomy też trudno. Wszystko tu faluje, lśni rozmaitymi kolorami i przybiera niesamowite, zwieńczone często kulami formy. Linie proste Hundertwasser nazywał "narzędziami szatana", tedy nawet podłogi w projektowanych przezeń gmachach budzą zadziwienie turystów. Turyści na wózkach zapewne klną, na czym świat stoi...

Ta miłość do krzywizn wzięła się u Hundertwassera z przekonania, że skoro odebraliśmy naturze teren pod cywilizację, winniśmy oddać jej hołd we własnych dziełach. Podobnym tropem szedł wcześniej Antoni Gaudí w Barcelonie. Trzeba brutalnie powiedzieć: z Hundertwassera jest tylko ubogi krewny Gaudiego, ale za jedno winniśmy mu być zdecydowanie wdzięczni: za obsadzanie swych budowli roślinnością - wewnątrz i na dachach.
Zieleń to jedna z dominujących barw Wiednia. Dom Hundertwassera (dzielnica 3), zaprojektowana przezeń, najbardziej kolorowa na świecie spalarnia odpadków czy kuliste elementy w różnych zakątkach miasta na pewno znajdą się na trasie każdej szanującej się, "oficjalnej" wycieczki po Wiedniu. Ale spójrzmy na nie inaczej - jak na komentarz do Wiednia-parku, Wiednia-ogrodu, Wiednia-lasku.

Jak na ponadpółtoramilionową stolicę naprawdę jest tu czym oddychać. Zasługa to osobliwego położenia miasta, pomiędzy Alpami a Niziną Panońską, nad szerokim, pięknym, szarym Dunajem. Ale także zasługa drzew i zieleńców, które sprawiają wrażenie, jakby domy nadal były tu tylko gośćmi.

Opowieść Lasku Wiedeńskiego ... Właściwie Lasu - bo taką nazwę nosi spory kompleks leśny na północny zachód od miasta. To stamtąd nacierał Jan Sobieski w 1683 roku. Z obozu rozłożonego na górze Kahlenberg obserwował oblegające Wiedeń wojska wielkiego wezyra Kara Mustafy. Dziś na miasto spogląda stamtąd polski kościół.

I my możemy popatrzeć na oblężenie Dunaju przez miejskie skupisko. Spostrzeżemy wówczas, że luki w kamiennych wojskach są znaczne, że piąta kolumna zieleni wdziera się do miasta niemal z każdej strony. Najpierw, tuż pod naszymi stopami, gęste zastępy drzew, spływające jak Birnam ku miastu niemal nieprzeniknioną masą. Dalej wygodnie rozparte na niższych wzgórzach winnice, a wśród nich tylko maleńkie oazy sadyb ludzkich. Dalej syty, zrelaksowany Grinzing, niby dzielnica winiarni, willi i kamieniczek, ale drzewa i tu sprawują pełną kontrolę nad tym, co się dzieje u ich stóp.

To dzielnica 19. Potem zejdziemy lub zjedziemy tędy rowerem w dół, by się przyjrzeć tym miejscom z bliska, najlepiej o zachodzie słońca, kiedy budzą się ze snu latarnie, a w przydrożnych knajpkach gwarzą miejscowi wieczerzanci. I przy okazji zapamiętamy, że jak okiem sięgnąć, na wschód i południe, czekają na nas kolejne zielone terytoria.

Właściwie można by wiedeńskie wakacje spędzić wyłącznie w parkach i laskach. Sławetny Prater (dzielnica 2) to nie tylko i nie przede wszystkim Wielkie Koło i turystyczne kolejki. To ogromny park, przy którym warszawskie Łazienki to jakby kwietnik. Wrażenie może nieco psuje przebiegająca w połowie nad Praterem autostrada, ale prawie jej nie słychać. Widać za to ciągnące się daleko zagajniki, alejki, tereny jeździeckie, place zabaw, niewielkie punkty gastronomiczne, a na końcu głównej alei - szpaler kasztanowców. Wiosną wygląda to szczególnie uroczo: te w środku kwitną na biało, a ich zewnętrzna eskorta - na różowo.

Prater służy do jazdy na rowerach, rolkach, koniach - ale przede wszystkim do spacerów. Wiedeńczycy - osobliwie zaś panie - bardzo lubią wędrować długo z kijami w ręku - sprawiają wrażenie narciarzy bez nart, ale te kije faktycznie z prostego spaceru czynią rzetelną zaprawę fizyczną. No, przy wiedeńskich słodkościach, od których roi się tu w każdym niemal lokalu, spacery muszą stać się elementem codziennej rutyny ...

Prater jednym bokiem podchodzi niemal pod sam Dunaj. Już nad samą rzeką wędrowca zaskakuje naraz autentyczna pagoda i stojący obok dom modlitwy. Miarowe uderzenia w bęben lub gong i natchniony śpiew modlitewny brzmią wśród świerszczy i szumu samolotów z niedalekiego lotniska Schwechat jak niespodziany kontakt z inną cywilizacją. Może zresztą tak jest...
Stąd jeden skok mostem na długi, zielony kij, ciągnący się wzdłuż całego miasta, zwany Wyspą Dunajską. To sztuczna mierzeja, długości ponad 20 km, zbudowana 20 lat temu. Oddziela Dunaj zasadniczy od tzw. Nowego Dunaju, o którym jeszcze będzie mowa? Mnóstwo tu ścieżek rowerowych, barków, przystani, plaż (także dla naturystów), a w północno-zachodniej części także wielkie miejsce biwakowe - uwaga! Do wynajęcia! Można sobie zarezerwować działeczkę na własne opiekanie. Sobieski przewraca się w grobie, tyle się natrudził, żeby Bisurmanów przepędzić, a dziś grillują tu swoje kebaby całymi, jakże licznymi rodzinami. W ślad za nimi na Donauinsel przybywają i inne nacje, z tuziemcami włącznie.

Ale jesteśmy na południowo-wschodnim krańcu Wyspy. Teraz znów myk na lewy brzeg rzeki - i jesteśmy w Lobau (dzielnica 22). Żegnajcie, precyzyjnie wytyczone alejki, ławeczki, trawniki i drzewne szpalery. Jesteśmy w prawdziwej leśnej głuszy. W granicach miasta... Dzikie chaszcze, kręte, kamieniste, poprzerzynane korzeniami drzew ścieżki... Starorzecza, jeziora, stawy... Komary... Sarny... Zające... Stada ptaków... To nie zoo, zoo jest po przekątnej z drugiej strony miasta. Tu wszystko żyje wedle własnych reguł, bez nadzoru. To park narodowy Donau-Auen (Starorzecza Dunaju), gdzie buszować można tylko po ścieżkach. Ale i tak wystarczy, by zapomnieć, że znajdujemy się w stolicy jednego z członków Unii Europejskiej.
Bliżej północno-zachodniej granicy Lobau rozciąga się miejsce bitwy pod Aspern, gdzie Napoleon dostał manto od wojsk habsburskich pod wodzą arcyksięcia Karola. Półtora miesiąca później srogo zemścił się pod Wagram, ale to tu znajdziemy sporo pamiątek po zwycięskiej dla Austrii bitwie.

Tak - Lobau, Prater, Las Wiedeński z Kahlenbergiem to największe zielone tereny miasta, ale jest przecież jeszcze Cmentarz Centralny (dzielnica 11), doskonały nie tylko jako miejsce pamięci po znanych i nieznanych (z tych pierwszych możemy się pokłonić na przykład wielkim kompozytorom, których nagrobki schroniły się w jednym miejscu: Beethoven, Brahms, Strauss, Haydn...) - ale także jako doskonały teren do spacerów kontemplacyjnych. Jest i dostojnie, i zielono, i architektonicznie też z klasą.

Są relatywnie niewielkie, ale jakże czarujące łańcuszki zielone wokół centrum (tzw. Ring). Są rozległe wybrzuszenia Wienerberg (dzielnica 10). I idylliczny, spory, a jednocześnie blisko centrum leżący Augarten (dzielnica 20). Jest wreszcie kolejny punkt obowiązkowy dla typowego turysty, czyli kompleks cesarski Schönbrunn. Ale my popatrzmy na ten obszerny park typu wersalskiego innym wzrokiem ? jak na miejsce, gdzie roi się od ptaków. Tych, co kraczą i śpiewają. On też tu zapraszają. Nie ma obawy, nie przepłoszymy ich. W tej gęstwie zieleni mają mnóstwo miejsc, dokąd my się nigdy nie wybierzemy. A na co dzień pilnują parku, jego pięknych drzew, krzewów i różanych pergoli.

Można spędzić w Wiedniu dwa tygodnie i nie wychodzić z parków. Ale nawet G'schichten aus dem Wienerwald też muszą się skończyć. Już słychać te słynne dźwięki: pararara-ra, plim-plim, plam-plam ...

NAD PIĘKNYM, MODRYM DUNAJEM

Kto mówił, że ten Dunaj modry? Szarozielony, chwilami nawet żółtawy. A zresztą, czy jeden Dunaj w Wiedniu? Przecież tak naprawdę jest ich aż cztery.

Ten, który widać najbardziej, bo najbliżej turystycznie zdominowanego centrum, to dawne koryto wielkiej rzeki, dziś uregulowane i bardzo wartkie. Nazywa się Donaukanal i służy wyłącznie do żeglugi dla statków turystycznych. Kąpiel - z uwagi na szybki nurt i wodę co najmniej drugiej czystości - jest zakazana. Co nie przeszkadza, by na nabrzeżach opalali się plażowicze. Jak w wielu miastach Europy, tu też powstały małe plaże, z leżakami, sprzedażą napojów, nawet małymi scenami do różnych ludycznych przedsięwzięć. Duże nagromadzenie estrad, a także galerii rzeźb na wolnym powietrzu znajdziemy na odcinku przy Rossauer Lände, w dzielnicy 9. Jedynym mankamentem wypoczywania w tych miejscach jest bliskie sąsiedztwo metra, które jeździ na tym samym poziomie. Ale mnie nie przeszkadzało.

Wijący się przez miasto Donaukanal odkrawa z niego sporą wyspę, na której leżą dwie administracyjne dzielnice Wiednia, 2 i 20. Z drugiej strony omywa je ten właściwy Dunaj, szeroki, majestatyczny - a gdy dzień spokojny, a niebo błękitne, to i tej modrej barwy od biedy nabiera. Może Johann Strauss ten, jednak nieco odległy od śródmieścia nurt miał na myśli, gdy pisał najsłynniejszy swój walc. Nowe koryto, proste niemal jak cięciwa, przekopano w XVII wieku, by uchronić centrum przed podwoziami. Tędy pływają barki i statki, kursujące w dół i w górę rzeki, między innymi pyszne "banquet cruisery", którymi można zwiedzać cztery stolice Europy (Wiedeń, Bratysławę, Budapeszt i Belgrad) i znacznie więcej krajów, bo trasa rejsów przebiega od Niemiec po deltę w Rumunii.

Ale jesteśmy w Wiedniu - choć zieleń i woda zdają się przeczyć bliskości metropolii. Dunaj i wspomniana już Donauinsel, która w granicach miasta oddziela od głównego nurtu coś, co nazywa się Nowy Dunaj, a jest fenomenem, o jaki naprawdę trudno w europejskiej stolicy - czyściutką rzeką, powstałą dzięki regulacjom dokonanym w XX wieku. Tu z kolei kąpiel jest wskazana (kąpią się ludzie, ryby, ptaki...), a zakaz wpływu mają wszelkie jednostki zmotoryzowane. Filtry i śluzy zapobiegają ingerencji niepożądanych jednostek i substancji. Po wodzie uwijają się czepki kąpielowiczów, rowery wodne, łódki, kajaki. Gdyby nie piętrzące się w dali wieżowce kompleksu ONZ, można by pomyśleć, że cywilizacja ma tu zakaz wstępu.

A jeszcze bardziej czarodziejsko wygląda tzw. Stary Dunaj, ten najbardziej ku północy. To już właściwie nie rzeka, choć słaby nurt i tu da się wyczuć. To niezwykłe starorzecze, będące perłą 22 dzielnicy, pełne czapli, łabędzi, kaczek, gęsi (jedną z tutejszych wysp nazwano Gęsia Kopa, Gänsehäufel) i... ludzi. To właściwie naczelne kąpielisko Wiednia, tu się można wypluskać, wysportować, wymasować, wyprztykać w minigolfa, a wieczór zakończyć w jednej z licznie rozlokowanych tu knajpek. Stary Dunaj jest w stanie wchłonąć - bez większego uszczerbku dla swej nietykalności ? nawet 30 tysięcy ludzi dziennie.

Wiedeń lubi wodę, a woda lubi Wiedeń, bo jest tu szanowana. Wprawdzie wodociągi zaopatruje nie Dunaj, a woda ze spływających po same rogatki Alp, ale miasto nie wstydzi się rzecznego charakteru. W końcu przecież położeniu nad Dunajem zawdzięcza część swej historii i znaczenia. Korzystali z niego już Celtowie, pierwsi mieszkańcy tych terenów. Za panowania rzymskiego miejscowa twierdza Vindobona stała się już portem. Dunaj od dawna stanowił uczęszczany szlak handlowy, a miasto od XIII wieku posiadało tzw. prawo składu, czyli przywilej, nakazujący przejeżdżającym kupcom wystawianie przewożonych towarów. Jednym z głównych dóbr była sól (co słychać w nazwie innego wielkiego miasta austriackiego Salzburg - Gród Solny). W każdym razie w Wiedniu handel odchodził na całego. Do dziś można dostrzec na murach starego centrum nieopodal Donaukanal ślady dawnego portu solnego (przy Franz Josefs-Kai, dzielnica 1). Schody, wiodące na wyżej położone uliczki, wrzynają się w mur, który niegdyś był nabrzeżem. Gdzie dziś jeżdżą tramwaje, lodziarze zachwalają swoje smakołyki, a w knajpkach i klubach rozbrzmiewa różnobarwna muzyka, kiedyś cumowały barki.

Wiedeń wierny jest swojej tradycji. Kłania się rzece, która dała mu część bogactwa, stara się nie niszczyć dawnego planu urbanistycznego, by nowoczesność wpisywała się harmonijnie w świadectwa przeszłości. Romańskie i gotyckie elementy współżyją tu z barokiem, klasycyzmem, secesją, art nouveau i współczesnością jakby w architektonicznym ekosystemie. A schöne blaue Donau organizuje całe miasto swoimi rozlewiskami i kanałami, odświeża powietrze i zaprasza wszelkie żywe stworzenie do odpoczynku i zabawy. Uwaga, to kolejny walc...

WINO, KOBIETA I ŚPIEW

Mało walców tak pasuje do Wiednia, jak właśnie ten - o beztroskim spędzaniu czasu. Ale i to można tu robić "po bożemu" albo na swój sposób".

Że miasto tętni muzyką, to słychać na każdym kroku. Ba, nawet widać, szczególnie teraz, w roku Mozartowskim. Profile i portrety genialnego klasyka śledzą niemal każdy krok gościa. Na ulicach akwizytorzy koncertowi, poprzebierani w XVIII-wieczne ciuchy i peruki z harcapami, oferują bilety na koncert za trzy dni, "bo na jutro i pojutrze wszystko już wyprzedane". Teraz jest ich pełno, wątpliwe wszakże, by całkowicie przepadli w przyszłym roku. Mozart, Strauss, Beethoven i Schubert nie są gwiazdami jednego sezonu i zawsze znajdą się chętni, by posłuchać którejś z licznych w tym mieście orkiestr.

Ale Wiedeń dziś to także bardzo żywa scena jazzowa. Zarówno w klasycznym rozumieniu tej muzyki, jak i w jej nowych wcieleniach. Program jednego z najsłynniejszych tutejszych klubów jazzowych, Birdland (Am Stadtpark 1, dzielnica 3), nadzoruje osobiście założyciel, bodaj największa sława austriackiego jazzu - Joe Zawinul. Na wrzesień zresztą zapowiada tu koncerty swojego Syndykatu. Oprócz tego mamy jeszcze bardzo otwartą na nowe trendy Porgy & Bess (Riemergasse 11, dzielnica 1), nieco bardziej klasyczny Jazzland (Franz Josefs-Kai 29, dzielnica 1), Miles Smiles (Langegasse 51, dzielnica 8)... To oczywiście tylko wierzchołek góry jazzowej. Ich liczba stosowna jest do liczby profesjonalnych lokalnych muzyków i goszczących sław. Ale z racji obojętności mediów na jazz można mieć nadzieję, że bez problemu znajdziemy miejsce w którymś z nich.

Na pewno trudniej o przestrzeń w klubie Flex, położonym nad samym Donaukanal przy moście Augarten i stacji metra Schottenring. Wszelkie gatunki muzyki do słuchania i tańca, z naciskiem na nowe brzmienia, rozlegają się tu wieczór w wieczór. Szczególnie prężna jest scena Dub Club, gdzie królują największe sławy austriackiej subkultury DJ-skiej, Sweet Susie, Sugar B i Gümix. Jeśli będziemy mieli szczęście, trafimy na występ legendy nowej muzyki Austrii, Manniego Montanę, który swoją muzyką poprowadzi nas do krainy, gdzie mieszkają obok siebie techn., Mozart i jazz.

Bo Wiedeń to nie tylko Mozart i walce. Tak samo Wiedeń to nie tylko tort Sachera i kawa po wiedeńsku. Wiedeń to także sznycle, których wieść przedarła się nawet do amerykańskiego musicalu The Sound of Music Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina - w piosence My Favorite Things jest mowa o "chrupiących strudlach, dzwonkach u drzwi i u sań i o sznyclach z kluskami".

W niejednej jadłodajni polskiej serwuje się wciąż kuriozum pod nazwą sznycel po wiedeńsku, wstydliwie ukryte pod sadzonym jajem. Tyleż ta dekoracja ma wspólnego z Wiedniem, co fasolka po bretońsku z Bretanią. Prawdziwy Wiener Schnitzel to rozległa, zbita cielęcina w panierce z mąki pszennej, jaj i tartej bułki, doprawiona lekko pieprzem i serwowana z sałatką ziemniaczaną i ćwiartką cytryny. Za cesarstwa do panierki dodawano odrobinę sproszkowanego złota, by lśniła na talerzach... Dziś nikt się w takie ekstrawagancje chyba nie bawi, a mimo to trudno zdobyć miejsce w restauracji, gdzie sznycel wiedeński jest najbardziej wiedeński - w Figlmüller przy ulicy Wollzeile 5, nieopodal katedry św. Szczepana (dzielnica 1). Nie podają tam piwa, tylko wino, więc i tabuny turystów nie zaglądają tu zbyt nachalnie. To adres dla wiedeńczyków, złaknionych swego lokalnego kotleta.

Ale nie przekreślajmy kawy! I ona może być motorem odkrywania Wiednia nieoczywistego, wiedeńskiego, lokalnego.
Kawa w Wiedniu to pozostałość odsieczy Sobieskiego. Pierzchając przed wojskami chrześcijańskimi, Turcy podobno zostawiali wszystko jak leci. Na porzuconych zapasach kawy wyrosło sporo kawiarni. Dziś zazwyczaj objuczeni kamerami cyfrowymi i folderami przybysze piją rozmaite kawowe pyszności z lodami i deserami w lokalach, które zawłaszczają krzesełkami i stolikami chodniki i niczym nie różnią się od podobnych miejsc w Paryżu, Florencji, Madrycie czy Berlinie.

Prawdziwa, stara wiedeńska kawiarnia nie przyciąga wzroku lśniącymi kontuarami i gablotami - w każdym razie nie zawsze. Prędzej zobaczymy w niej (gdy wzrok oswoi się z panującym tu półmrokiem) ściany oblepione starymi plakatami, gazetami i zdjęciami. Obsługa nie będzie miła, bo nie ma powodu - na pierwszy rzut oka nie wyglądamy na stałych gości, którzy przychodzą tu od 20 lat poczytać Morgenblätter (gazety poranne, kolejny słynny walc Straussa). Nie zważajmy na lekceważącego kelnera. Posiedźmy tu, popatrzmy na tych prawdziwych klientów, którzy potrafią siedzieć tu godzinami. Pooddychajmy - nawet powietrze jest tu nieco mroczne.

Kawiarnie najczęściej mają strukturę dwuczłonową, rozlokowane są na rogach budynków - w jedną stronę ciągnie się część na palących. Nie wszędzie ten podział obowiązuje, ale jedno się nie zmieniło: kawiarnia wiedeńska to miejsce do wyciszenia się, do spotkania z przyjaciółmi. Tu nie zagłuszy naszych myśli muzyka z głośniczka, tu czas znacznie zwalnia. Te niepozorne, a jakże kojące miejsca trzeba umieć wypatrzyć. Wszystkie właściwie są blisko siebie, w pierwszej dzielnicy. Z tych bardziej błyszczących warto odwiedzić Diglas przy Wollzeile 10, z efektownie wystawionymi słodkościami, Cafe Central (róg Strauchgasse i Herrengasse) z całym regałem leksykonów, z których można skorzystać w razie nagłej potrzeby pogłębienia wiedzy, albo Griensteidl przy Michaelerplatz, kawiarnię o wielkiej przeszłości literackiej. Ach, i jeszcze te mniej lśniące... Jedną z nich niech będzie Kaffee Alt Wien przy Bäckerstrasse 9. Podobnie mroczna, bardzo sławna w niemieckim obszarze językowym, to Hawelka, której właściciel, pan Leopold Hawelka siedzi pod ścianą i czeka na znajomych gości, którzy sami podchodzą i podają mu dłoń z uszanowaniem.

O kilka kroków od Hawelki znajduje się mała - jak to nazwać? - kanapkarnia pod dźwięczną dla austriackiego ucha nazwą Trześniewski. Ich hasło reklamowe - "Die unaussprechlich guten Brötchen" (niewymownie dobre kanapki) - dobrze oddaje pogodę ducha, z jaką tutejsi zgodzili się zapłacić łamiącą języki nazwą za rozkosze podniebienia. Kanapeczki od Trześniewskiego, z rozmaitymi pastami (jajecznymi, rybnymi, warzywnymi) idą lepiej niż ciepłe bułeczki, wiedeńczycy tłoczą się w kolejce po kilka sztuk do zjedzenia na miejscu, przychodzą po odbiór zamówionych pakietów na przyjęcia... Naprawdę, unaussprechlich.

Dalej od centrum z pewnością dwa miejsca mogę polecić w ciemno. Jedno z uwagi na wystrój, drugie - na jego czar. Tym pierwszym jest lokal o nazwie Das Möbel (Mebel) przy Burggasse 10 (dzielnica 7), gdzie stoliki i krzesła trafiają co kilka miesięcy do... karty dań. Każdy mebel jest jedynym w swoim rodzaju projektem designerskim młodego plastyka. Za jakiś czas, gdy znów tu trafimy, wystrój będzie zupełnie inny, ale równie niezwykły.

Drugie miejsce polecam z nieczystym sumieniem. Gdy odkryją je hordy turystyczne, nie będzie już dokąd jeździć, winiarnia straci swój urok. Może wystarczą nam tradycyjnie wydeptane przez turystów winiarnie na Grinzingu? Z muzyką na żywo i śpiewami? Wiedeńczycy swoich zaufanych gości wywożą jednak daleko poza miasto, choć jeszcze w granicach metropolii. A zresztą - sami poszukajcie. Powiem tylko, że miejsce zwie się Heuriger Sirbu, a leży przy wijącej się i pnącej w górę wśród winnic Kahlenbergerstrasse. Trudno ją znaleźć wśród rozległych zieleni, tych, na które spoglądaliśmy z Kahlenbergu. Ale najlepszych tropicieli czeka nagroda w postaci przeuroczego zakątka, z pysznymi winami, dobrym jedzeniem i wspaniałymi widokami. Zwłaszcza w piątek o zachodzie słońca.

Nie zasiedźmy się długo. Nazajutrz, w sobotę, czas pojechać na rozlokowany pomiędzy 4 a 6 dzielnicą, nad płynącą pod ziemią rzeczką Wiedenką, pchli targ. Tu, oprócz mnóstwa towarów wszelakiej maści i kształtu, oprócz kolosalnego wyboru owoców, octów, kasz, ryb i tego wszystkiego, co na bazarach na świecie wabi wzrok i portfele - też można nieźle się pożywić i napić.

Cichną takty Wein, Weib und Gesang, zaczyna się walc Wien, mein Sinn...

WIEDEŃ, MÓJ ZMYSŁ

Jak losy z kapelusza wyciągnijmy jeszcze kilka z mnóstwa ciekawostek, jakimi darzy człowieka to miasto. Choć z różnych parafii, wszystkie te pomysły składają się na obraz Wiednia jako miejsca dla ludzi, a nie odwrotnie.

Ludzie mają tu zmysł do uprzyjemniania i ułatwiania życia. Po kilku dniach absolutnie nie dziwię się, że moja przewodniczka Małgorzata Nowak z uporem powtarza: - Tu się fantastycznie mieszka!...

Z Naschmarkt (pchlego targu) dosłownie krok na jedną z najbardziej niebywałych ulic tego tak niby oczywistego, pięknego miasta. Ulica do niedawna byłą częścią mało atrakcyjnej okolicy, teraz ściąga wtajemniczonych, których jest coraz więcej. Leży niedaleko Ringu, w dzielnicy 4, a zwie się Schleifmühlgasse. Jej charakter określają przedziwne, frapujące lokale i sklepy, których próżno szukać gdzie indziej.

Ot, choćby okazja do prawdziwego - czyli nader sutego - wiedeńskiego śniadania w The Breakfast Club. Po takim posiłku (serwują go do trzeciej po południu) właściwie można nie jeść do następnej wizyty nazajutrz. Nikt nie każe jeść wszystkiego naraz, ale rekordowe śniadanie może składać się z piętnastu składników?

Po przeciwnej stronie Kaffeerösterei, czyli palarnia kawy - taki sklep-wytwórnia. Czy trzeba mówić, jak tu pachnie?
Chwilę dalej butik z używanymi ubraniami Vintage, gdzie co jakiś czas zmienia się epoka. Najczęściej sprzedają tu autentyki z lat 20. i 30., ale trafiają się wcześniejsze i późniejsze. Tanio nie jest, ale za prawdziwy kostium Almy Mahler grosza przecież dać nie wypada.

Kilka kroków w górę ulicy - i trafiamy do Babette. Fanom kina kojarzy się z ucztą? Słusznie. U Babbette można kupić wyłącznie książki kucharskie - i skorzystać z nich na miejscu. Właścicielka Nathalie Pernstich stale zaopatruje się w produkty, ma spore zaplecze do przechowywania, a kuchnia stanowi część księgarni... Organizuje sesje, które można by zatytułować "Cały Wiedeń czyta dzieciom przepisy", konkursy najlepszą zupę lub wypiek, a najchętniej pogada o nowych pomysłach na stosowanie przypraw i ziół.

Zanim jednak zaczniemy pichcić "U Babette", może przyjdźmy z własną miską i talerzami? Na sąsiednim rogu jest lokal o nazwie "MadeByYou", gdzie sami możemy sobie zrobić zastawę: kupić jedną z wielu gotowych, białych jeszcze form, pomalować i wypiec. Na takim talerzyku wszystko smakuje jeszcze bardziej - nawet niewymownie dobre kanapeczki są jeszcze bardziej niewymowne...

Na Schleifmühlgasse możemy przepaść jak w trójkącie bermudzkim. Żeby z wszystkim zdążyć, lepiej tropienie własnych zakątków w Wiedniu przedsięwziąć na rowerze. I to kolejny przykład zmyślnego podejścia Wiednia do ludzi. W ok. 50 punktach miasta można wypożyczyć na ulicy rower. Zaparkowane, z daleka widoczne żółto-czerwone albo niebieskie Citybike'i czekają tylko, żeby ruszyć z nimi na swobodne rajdy po naddunajskiej stolicy. Za ich pomocą zdołamy dotrzeć w najodleglejsze miejsca - może nie są najlepsze do przejażdżek po dzikich wertepach Lobau (wasz wysłannik osobiście to sprawdził...), ale po mieście spisują się bez zarzutu.

Niemal wszędzie są przystanie dla rowerów, więc nie ma obawy, że nas gdzieś nie wpuszczą. Rower dowiezie nas do Gasometer w dzielnicy 11, nieopodal Donaukanal - ogromnych magazynów dawnej gazowni, rewitalizowanych i przekształconych w kompleks galerii handlowych i domów mieszkalnych. Jeśli zechcemy wybrać się rowerem z centrum na południowy zachód, do Schönbrunn, po drodze zahaczmy o Esterhazypark w szóstej dzielnicy, gdzie stoi jedna z sześciu dawnych wież przeciwlotniczych. Teraz mieści ona muzeum tortur, oceanarium pełne zarośli, a na jednej z jej monstrualnych ścian mogą wspinać się miejscy "łojanci", czyli skałkowcy... Możliwe, że istotnie wybraliśmy się do Wiednia samotnie. Ale jeśli towarzyszy nam czworonóg, z wywieszonym ozorem goniący za rowerem, i dla niego znajdzie się gratka. Nad Donaukanal, tam, gdzie rozlokowane są estrady i puby pod gołym niebem, trafić też można na bar dla zwierząt.

No, czy ten Wiedeń nie jest cudny?