Voyage 1

Wiedeń

Dzisiejszy Wiedeń zaskakuje. Zamyka usta tym, którzy mówią o nim "staroświeckiego". Romantyczny jak Paryż, ekstrawagancki jak Londyn i modny jak Mediolan. podbija Europę swoim urokiem.

Tekst Anna Ibisz

Do Wiednia pojechałam na bal. Inny niż klasyczne wiedeńskie bale. Lifeball 2003 to impreza charytatywna z udziałem Eltona Johna i innych gwiazd światowej sceny, połączona z pokazem mody Missoni. Postanowiłam dotrzeć na miejsce kilka dni wcześniej, żeby móc lepiej poznać miasto. Polska przewodniczka Małgosia Nowak, która od 15 lat mieszka w Wiedniu, zgodziła się pokazać mi inny Wiedeń. - Muzea zwiedzisz przy okazji następnej wizyty - od razu postawiła sprawę jasno i ruszyłyśmy "w miasto". Nasz spacer zaczynamy od Mariahilferstrasse, ulicy pełnej sklepów. - Tutaj warto przyjść na zakupy. Dużo butików, domy towarowe, dobre marki. I zdarzają się okazyjne ceny - zachęca Małgosia.

Na chodniku wzdłuż całej ulicy porozstawiane są stoliki, przy których poranną kawę piją dyskretni obserwatorzy przechodniów. Kolorowy tłum młodych modnie ubranych ludzi przemierza Mariahilferstrasse .Wszyscy uśmiechnięci, zrelaksowani, zupełnie jakby przechadzali się nadmorską promenadą w czasie wakacji, a nie ulicami zapracowanego miasta.

Skręcamy w boczną uliczkę, potem w następne i po chwili znajdujemy się na niepozornej Burggasse. Pod nr. 7 mieści się Das mobel - nietypowy nowoczesny bar-kawiarnia. Dlaczego nietypowy? Bo cztery razy do roku całkowicie zmienia się jego wystrój, a niektóre elementy dekoracji nawet co miesiąc. I wszystko to można na miejscu kupić, ale niewątpliwie są to meble dla konesera: fotel z piłek tenisowych, połączone w rzędy krzesła - jakby wypożyczone z teatralnej widowni, barowe stołki ze skrzynek po piwie wykończone materiałem, który zwykło się przeznaczać na szmaty do podłogi. Na jednym z nich siedzi biznesmen w garniturze i je spóźnione śniadanie. Na wieszakach wiszą torby, które za 40 euro (172 zł) też mogą się stać własnością któregoś z gości. - W porze lunchu trudno tu znaleźć wolny stolik, a wieczorami tłum aż wysypuje się na ulicę - zapewnia Małgosia i już prowadzi mnie do baru Zur Witwe Bolte, z którego w 1778 roku wyrzucono cesarza Józefa II za niezapłacenie rachunku. Do dzisiaj wisi w nim zresztą tabliczka z rymowanką upamiętniającą to zdarzenie: "Durch dieses Chorim Bogen ist Kaiser Josef II gefolgen".

Idąc brukowanym, zamkniętym dla ruchu samochodowego Sppietelbergiem, trafiamy jeszcze na Amerlinghaus - muzeum znanego w Austrii malarza Amerlinga połączone z ukrytą w podwórzu restauracją. Drewniane stoliki toną w zieleni. Czuję się jakbym na chwilę wpadła na meksykańską prowincję. Zamyśleni ludzie popijają kawę. Jakby czas się dla nich zatrzymał. Jakby pozowali do obrazów Fridy Kahlo. Wynurzamy się jednak z tajemniczego podwórza, żeby zdążyć jak najwięcej zobaczyć. Mijamy bar Centimeter II przy Siebensterngasse, gdzie można zamówić piwo i chleb na metry. Żałuję, że jest tak wcześnie, bo choć zwykle nie piję alkoholu, z ciekawości skusiłabym się na symboliczne 5 cm piwa.

Idziemy jednak dalej, w stronę Naschmarktu - owocowo-warzywnego targu. - To tutaj - komunikuje Małgosia, Choć targ z daleka nie wygląda okazale, przy bliższym poznaniu zachwyca. Spacerujemy między barwnymi straganami. Feeria kolorów i zapachów. Mijamy uśmiechniętego Greka, który proponuje nam oliwki, a ma ich ponad 15 gatunków, za chwilę Turka, Japończyka, Hindusa. Każdy z nich sprzedaje (mówiąc zazwyczaj w ojczystym języku) produkty typowe dla swojej narodowej kuchni , czasem nawet gotowe przekąski. Tutaj nawet najedzonemu człowiekowi wydawać się może, że jest bardzo głodny. I że koniecznie musi czegoś spróbować. Ulegamy pokusie i kupujemy oliwki. Są wyśmienite.

Po wizycie na targu, nie mogę przestać myśleć o lunchu, ale Małgosia uspokaja: - Obiecuję zabrać cię na obiad w piękne miejsce, ale trochę później. Teraz chcę ci pokazać Freihaus, będący częścią jednej z najmniejszych wiedeńskich dzielnic. Powstał 200 lat temu z inicjatywy... To była zaniedbana okolica, powoli zaczynała wymierać. I wtedy zainteresowali się nią prywatni inwestorzy. Od 5 lat Freihaus to najbardziej dynamicznie rozwijający się fragment miasta.

Przy Schleifmuhlgasse zwraca moją uwagę sklep z książkami kucharskimi Babette's Spice&Books for Cooks. Choć nie mam zamiaru nic w nim kupować, wchodzimy do środka. I zaskoczenie! Nowoczesne wnętrze pełne regałów z książkami przypomina prywatne mieszkanie. A to za sprawą domowej kuchni, która gra w tym wnętrzu drugie, ale bardzo istotne skrzypce. Przy garnkach krząta się ekspedientka? kucharka? i radośnie informuje, że dzisiaj może nas ugościć pstrągiem z ziemniakami.

Widząc moją zdziwioną minę, tłumaczy: - Sprzedajemy książki kucharskie, ale również sami według nich gotujemy. Codziennie coś innego. Pani też może spróbować - uśmiecha się.

Spróbować pstrąga może i chętnie, spróbować gotować - zdecydowanie innym razem myślę. Rezygnujemy jednak z biesiadowania przy rybie z panią w "Babette's" i idziemy dalej. Uliczka jest dość wąska. Małgosia pierwsza, ja za nią. - Sklepy z używaną odzieżą pewnie cię nie interesują;... - mówi do siebie, gdy mijamy Nostalgische Mode. - Bardzo mnie interesują, wejdźmy! Nieduży, elegancki butik. Wszędzie wieszaki z wytwornymi kreacjami sprzed kilkudziesięciu lat. W stylowych gablotkach leżą wieczorowe torebki, puderniczki, okulary, biżuteria. Na podłodze mnóstwo butów "mojej babci", na ścianach wiszą misternie poupinane kapelusze. Na samym środku pomieszczenia przy okrągłym stoliczku siedzi wytwornie ubrana dojrzała kobieta i pyta w czy może nam w czymś pomóc. - Chyba nie -odpowiadam zgodnie z prawdą, ale pani podtrzymuje rozmowę. Na szczęście nie ma w sobie nic z natarczywej ekspedientki. Ten sklep jest jej pasją i chce się nią ze mną podzielić. - Pokażę pani gorsecik Chanel z lat 20. Piękny, prawda? - pyta, a właściwie stwierdza. Lubię vintage, ale nie jestem przekonana czy kiedykolwiek założyłabym taką kreację. W dodatku za 1200 euro (5160 zł). - Te ubrania trzeba umieć odpowiednio zestawić z tym co się teraz nosi, np. z dżinsami.- mówiąc to, teatralnym gestem zrywa z wieszaka kimono i zakłada na siebie. Potem następne... Zaczyna opowiadać o sobie. Dowiaduję się, że jest kostiumologiem, że może mi sprzedać sukienkę, która ma 82 lata, że przychodzą do niej klienci w różnym wieku: 17- i 70-letni.

Małgosia daje mi znaki do wyjścia, więc żegnam się grzecznie i idziemy dalej. Skręcamy w ulicę .......... Mija mnie Annie Lennox. Tak, to na pewno ona. - Wyszła z hotelu das Triest, w którym zazwyczaj zatrzymują się gwiazdy. Ile razy tędy przechodzę, zawsze mam szczęście wpaść na kogoś znanego: Robbiego Williamsa, Micka Hucknalla, Davida Bowie - mówi Małgosia. Ten, kto nie wie, że w tym miejscu znajduje się hotel, przechodząc ulicą zapewne nigdy by do niego nie trafił. Żadnych portierów, wywieszonych flag, taksówek. Budynek mieszkalny przy zwykłej ulicy, a w nim drewniane designerskie drzwi z metalowymi elementami. I to właśnie za tym drzwiami zaczyna się wielki świat. Ascetyczne ultranowoczesne wnętrza.

Przy rozstawionych na patio stolikach siedzą przy kawie światowej sławy gwiazdy kina i sceny muzycznej. Tutaj czują się bezpiecznie, bo menadżerowie hotelu jak lwy bronią ich prawa do prywatności. Żadnych zdjęć, autografów, głupich pytań. - Potrafimy zachować dyskrecję, a to znani ludzie bardzo sobie cenią - tłumaczy Manfred Stallmajer, dyrektor das Triest. Po krótkiej rozmowie opuszczamy hotel i kierujemy się w stronę Burggarten - ogrodu miejskiego. Tam zjemy obiad. Po drodze mijamy jeszcze wiedeńską Akademię Sztuk Pięknych, do której dwa razy bezskutecznie próbował dostać się Adolf Hitler i trafiamy na Karlsplatz. Małgosia pokazuje mi schody do metra. - Nie damy rady dojść na piechotę ? - pytam. - Jasne, że damy radę. Pokazuję ci zejście do kanałów. W latach 50. nakręcono w nich III człowieka, klasykę dreszczowca. Dziś każdy, kto ma ochotę na taki podziemny spacer, dostaje kalosze, pochodnię i przez godzinę zwiedza kanały - objaśnia Małgosia. Pomimo upału nie mam ochoty ochłodzić się w kanałach, ale wiem że dzieci lubią takie przygody, więc w przyszłości, kiedy mój synek trochę podrośnie, poświęcę się dla niego.

Po kilkunastu minutach marszu trafiamy przed bramę pięknego ogrodu, w którym mieści się Palmenhaus - modna i dosyć elegancka restauracja. Ogród przypomina nieco nowojorski Central Park. Tyle, że jest znacznie mniejszy. Ludzie leżą na trawie - niektórzy panowie w garniturach, inne kobiety w kostiumach kąpielowych. Bose dzieci w przedszkolnym wieku podrzucają plażową piłkę, matka karmi piersią niemowlę. Powszedni dzień, ale atmosfera panuje tu piknikowo-wakacyjna . Wchodzimy do Palmiarni zaprojektowanej przez Friedricha Ohmana, bo przy stolikach wystawionych na taras nie ma ani jednego wolnego miejsca. Nad nami kilkudziesięciometrowe palmy i przeszklony dach. Zamawiamy sałatkę ze świeżego tuńczyka i gorące szparagi. Na deser sernik, ale nie wiedeński, bo w Wiedniu nie znajdzie się takiej pozycji w żadnej karcie dań.

Krótki odpoczynek na trawie i dalej w drogę. Mijamy budynek opery. - Codziennie grają spektakl. Dzisiaj Toscę, jutro Otella - mówi Małgosia. - Jednak na dwa miesiące wakacji tutejsze życie operowe zamiera, bo orkiestra jedzie na festiwal do Salzburga, kulturalnej stolicy Austrii. Zaczynam żałować, że nie wzięłam ze sobą jakiejś eleganckiej kreacji, bo tym sposobem przekreśliłam swoje szanse na wizytę w operze. - Nieprawda. Można wejść w czym się chce, stroje wieczorowe nie obowiązują. Część biletów można kupić tuż przed spektaklem za 3 euro (ok. 13 zł). Ale i tak nie pójdziemy dzisiaj wieczorem na Toscę, bo mam dla nas inne plany - kwituje Małgosia i proponuje, żebyśmy usiadły gdzieś przy kawie.

Kawiarnie od wieków stanowią istotny element życia mieszkańców austriackiej stolicy. Najpopularniejsze, takie jak Havelka, Demel, Sacher są ulubionym miejscem spotkań i relaksu wiedeńczyków. Havelka powstała po II wojnie światowej z inicjatywy Leopolda Havelki i jego żony Josefy. W trudnych powojennych czasach studenci i młodzi intelektualiści zawsze mogli u nich liczyć na bezpłatny poczęstunek. Do dzisiaj małżeństwo Havelków, pomimo sędziwego wieku, dba o swoich podopiecznych. Wieczorami, ok. 23 pani Josefa sama piecze wuchtel - drożdżowe ciasto, które "rośnie na patelni". Panującą w Havelce atmosferę można by przyrównać do krakowskiego Camelota, choć szyld kojarzy się raczej z dworcem w Koluszkach.

Ekskluzywnie i snobistycznie, lecz niezobowiązująco jest w Sacherze. Tam wytworni ludzie przychodzą się pokazać, poplotkować i zjeść pyszny tort Sachera. My decydujemy się usiąść we włoskiej sieciowej kawiarni Segafredo na Graaben, głównym deptaku miasta, żeby odpoczywając przy kawie pogapić się na ludzi zmierzających w kierunku placu św. Stefana.
Plac jest obowiązkowym punktem programu każdego turysty, który zawita do Wiednia. Stoi na nim piękna katedra św. Stefana (Stephansdom) - gotycki rodzynek w tym barokowym mieście. Gromadzą się przed nią grupki ludzi obserwujących występy połykaczy ognia, akrobatów i klaunów, których tu nie brakuje. Po małej kawie postanawiamy przejść słynącym z najdroższych sklepów Kohlmarktem, deptakiem sąsiadującym z Graaben i wrócić do hotelu, żeby nabrać sił na nocne szaleństwa.

Jak się później okazało był to słuszny ruch, bo Wiedeń naprawdę umie się bawić. Zaczynamy od kolacji w trójkącie bermudzkim - żydowskiej dzielnicy, która ożywa późnym wieczorem i jest gotowa przez całą noc flirtować z każdym, kto się w niej pojawi. Na zamkniętych dla ruchu Judengasse i Sterngasse roi się od klubów, barów, mini yskotek. W ciepłe wieczory goście siedzą przy stolikach rozstawionych na ulicy. Jest gwarno i radośnie, słychać rozmowy w różnych językach.

Sączymy piwo w RonConSoda i choć w oddali szemrze Dunaj, czujemy się jak na południu Włoch, w letnią upalną noc. Małgosia rzuca propozycję nie do odrzucenia:- Skoro jesteśmy w tak południowych nastrojach, chodźmy potańczyć do Havana Club przy Mahlerstrasse. Po dwukrotnym zapewnieniu mnie, że nocny Wiedeń jest bezpiecznym miejscem dla dwóch samotnych kobiet, siedzimy już w taksówce. Mija dosłownie kilka minut. - Jesteśmy na miejscu? - pytam ze zdziwieniem. - Żadnych tłumów przed wejściem? W środku pewnie nikogo nie ma - mruczę pod nosem i niechętnie wysiadam z auta. Dwóch śniadych, przefarbowanych na platynowy blond ochroniarzy patrzy na nas spode łba. Wchodzimy jednak bez przeszkód i schodzimy długim korytarzem w dół. A tam od razu nabieram przekonania, że znalazłyśmy się we właściwym miejscu.

Atmosfera jest gorąca - dosłownie i w przenośni (kręcące się pod sufitem drewniane wiatraki pełnią raczej funkcję ozdobną). Byłam na Kubie dwa razy i mam nieodparte wrażenie, że właśnie jestem tam po raz trzeci. Na niedużej powierzchni ludzie w szampańskich nastrojach i nieprawdopodobnym ścisku - kołyszą się w rytm latynoskiej muzyki. Barmani robiąc drinki zmysłowo kręcą biodrami, tańczą salsę i merengue. Jest tak głośno, że nie sposób zamienić słowa, ale tu wyraźnie nie przychodzi się po to, żeby rozmawiać. Tańczymy, pijemy egzotyczne drinki z parasolkami, po prostu bawimy się!. O drugiej w nocy - w przeciwieństwie do reszty sali - zaczynamy odczuwać zmęczenie i decydujemy się na powrót do domu. Żałuję, że mój wiedeński dzień dobiega końca. Ale jednocześnie cieszę się, że jutro czeka mnie jeszcze zabawa na jedynym w swoim rodzaju balu, który niebawem ma szansę stać się wizytówką nowoczesnego Wiednia.

Sobota. Mam wrażenie, że całe miasto podniecone jest wieczorną imprezą. Już od wczesnych godzin popołudniowych na ulicach spotkać można grupki ekstrawagancko poubieranych ludzi. Na drzwiach wszystkich salonów piękności wywieszki "Lifeball 2003", a w środku tłumy. Ja też postanawiam poddać się szaleństwu i wybieram się do najmodniejszego w Wiedniu salonu fryzjerskiego "X". Schowany w wąskiej uliczce, na pewno jest miejscem tylko dla wtajemniczonych. Wystrój wnętrza nie zachwyca, co więcej, zdecydowanie zniechęca. Przypomina zaniedbaną garderobę teatralną, wszędzie bałagan, muzyka dudni tak głośno, że z trudem można się porozumieć. Jestem otwarta na nowe trendy w modzie, ale widząc wychodzących z salonu klientów z wrażenia szeroko otwieram oczy. Proszę fryzjera w obcisłym białym skafandrze i botkach na obcasach o zrobienie mi jakiejś "bardzo konserwatywnej, minimalistycznej fryzury" i wstaję z fotela mając na głowie trzy niebieskie pióra i pasma włosów pomalowane na złoto. Aż trudno mi uwierzyć, że z usług tutejszych stylistów korzysta wiedeńska elita: aktorzy, modelki, piosenkarze.

Po wizycie w salonie X podążamy już w stronę ratusza, jedynego w państwie budynku o charakterze politycznym, w którym ma miejsce rozrywkowa impreza. Na placu już od szesnastej gromadzą się tłumy przebierańców. Ci, którzy mają bilety wstępu ( w tym roku sprzedano ich ponad 4000, za cenę 90 euro każdy) albo specjalne zaproszenia mogą stać ( lub siedzieć ) wokół sceny. O dwudziestej nie ma już wokół mnie ani centymetra miejsca i ani jednej normalnie wyglądającej osoby. Mężczyźni poprzebierani za kobiety, kobiety za mężczyzn, pióra, gołe ciała, łańcuchy, kolorowe włosy, niesamowite makijaże. Na scenę wchodzi Elton John, tłum szaleje, błyskają flesze. Potem jeszcze pokaz mody Missoni, firmy, która obchodzi na balu 50.rocznicę swojego istnienia. Na wybiegu znane modelki - między innymi Jodie Kidd , Alek Wek i Debbie Shaw. Kiedy piękne kobiety schodzą ze sceny, tłum gości przesuwa się do kilkunastu ogromnych sal balowych ratusza. Zaczyna się pełna ekstrawagancji noc...